sobota, 25 czerwca 2011

Barry White - Never Never Gonna Give Ya Up

Bartek: Pamiętam, że kiedy w 2003 roku Barry White przedwcześnie odszedł po ciężkiej chorobie z ziemskiego padołu łez, o czym dowiedziałem się za pośrednictwem nieocenionego, nadawanego już od 1986 roku Teleexpressu, to mimo iż w owym czasie nie byłem ani na jotę zaznajomiony z twórczością tego łamacza żeńskich serc, a jego repertuar zasłużonego artysty pozostawał dla mnie za drzwiami krainy abstrakcji, zrobiło mi się autentycznie przykro. Nie ma co owijać w przysłowiową bawełnę: w tamtej ulotnej chwili, ostrym błysku flesza świadomości, wiedziałem, że świat nigdy już nie będzie taki sam, jak niegdyś. Azaliż, nawet w geście pośmiertnej trwogi i szczerej, choć efemerycznej żałoby nie odważyłem się otworzyć się na twórczość poczciwca, którego nazwisko tworzyło pospołu z aparycją jeden z najciekawszych oksymoronów w dziejach popkultury.

Korpulentny Teksańczyk po raz wtóry zawitał u wrót świadomości nieopierzonego szczawika wkrótce potem, kiedy to w pełnej życzliwości rozmowie zechciał namecheckować go gimnazjalny wuefista, rubaszny pięćdziesięcioletni hipis, prywatnie oddany fan Pink Floyd, okazjonalny gitarzysta, koneser kobiecego piękna, kwiatu tej ziemi. Wiele jednak wody musiało upłynąć w Wiśle od tych pamiętnych chwil, które próbuję teraz odtwarzać z naiwną wiarą w niezawodność ludzkiej pamięci, nim Barry White stał się dla mnie tym, kim być winien od zawsze: wybitnym kompozytorem i wokalistą, geniuszem czystej wody, wzorem osobowościowym, przewrotnie, także małym szczęściem. 

Nie czas i miejsce na detaliczną rekapitulację twórczości człowieka, o mieście założonym na cześć którego nucić mieli zadziornie Steely Dan. Dziś chciałbym skupić się na ledwie pierwiastku twórczości puszystego Amerykanina, jakże jednak dla niej reprezentatywnym, śmiało zgłaszającym pretensje do otwierania bez mała każdej składanki z największymi przebojami Białego. Z perspektywy czasu, nie ma prawa dziwić sympatia, z jaką traktował Barry'ego wspomniany powyżej pan Waldemar, zaś kluczem do rozwiązania zagadki wcale nie jest emanująca z obydwu starannie zakamuflowanych samców alfa aura doskonałości i subtelnego erotyzmu. Któż bowiem nie zwróci uwagę na podobieństwo niepokojącej, perkusyjnej introspekcji omawianej kompozycji z zarejestrowanym niemal równocześnie po drugiej stronie Atlantyku On The Run popularnych Floydów, jednej z kluczowych kompozycji z Ciemnej Strony Księżyca? 

Sęk jednak w tym, że wspaniała, paradoksalnie niemal porażająca poczuciem bezpieczeństwa, porównywalnym z tym, jakie daje tylko spokojny sen na wygodnym łożu z baldachimem w noc po ciężkim dniu, kompozycja White’a jest lepsza od kosmicznego dzieła Brytyjczyków. Spokój, z jakim niedźwiadek Barry wyznaje miłość, zapraszając swą lubą szerokim gestem do swej ociekającej bizantyjskim przepychem sypialni, rozstawiając po kątach pozostałych absztyfikantów, uruchamia geometryczny ciąg narastania kompleksów u lwiej części męskiej populacji. I na tym poprzestańmy, „bo naprawdę”. Nie sposób mierzyć się z wielkością takich utworów; dzieł, w których słowo transcendencja nabiera nowego wymiaru, miłość powraca na zaszczytny tytuł królowej życia, zaś płyty Twilight Singers na półce zdają się błagać o litość i ciśnięcie w siną dal. 

Mateusz: Nie wiem, ile w świecie Barry'ego White'a powinien trwać podręcznikowy stosunek, ale ciężko bez komentarza pozostawić fakt, że cztery z pięciu utworów na jego opus magnum Stone Gon' trwają od 7 do 9 minut. Omawiany track, szczytowe osiągnięcie pościelowego soulu, o czym zapewniał nas już wiele lat temu Smarki, wpasowuje się dokładnie w tę tendencję, czyniąc 8 minut poświęcone na odsłuch jednym z najbardziej erotycznych doświadczeń minionego tygodnia. 

White musiał być geniuszem, żeby dobrowolnie wykreować klimat niepokoju, każąc przez 43 sekundy wsłuchiwać się w mantryczne napierdalanie w talerz, aby natychmiast uspokoić go swoim lwim westchnięciem, zupełnie jakby heteroseksualna wersja proustowskiego Barona de Charlus chciała powiedzieć "Nie ma się czego bać, jesteś teraz w sypialni Barry'ego White'a". Warto również odnotować, że to on, właśnie w Never, Never Gonna Give Ya Up, zdefiniował ikoniczną sekwencję czterech dźwięków, na podstawie której Hall&Oates osiem lat później nagrali swój kapitalny megahit I Can't Go for That (No Can Do), bezczelnie zsamplowany ponad 20 lat później przez Simply Red.

Tym bardziej śmieszy dość powszechne protekcjonalne i pobłażliwe traktowanie Barry'ego White'a, jako drugoligowego artysty, wykorzystującego fakt, że seks zawsze sprzedaje się najlepiej. 

2 komentarze:

  1. od "jesteśmy dziadami" do "jesteśmy pedałami" dość daleka droga, niemniej wybór szablonu sugeruje coś innego

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest szablon ethereal....

    OdpowiedzUsuń