niedziela, 26 czerwca 2011

Rod Stewart - Young Turks

Mateusz: Gdybym miał wskazać jeden, esencjonalny z punktu widzenia misji naszego bloga utwór, byłoby to właśnie Young Turks. Daleko mu do zajęcia zaszczytnego miejsca w sercach członków klubu miłośników wyrafinowanych sekwencji akordowych, ale trzeba być naprawdę smutnym człowiekiem, żeby obcując z twórczością charyzmatycznego Szkota chcieć wgryzać się w kompozycyjne niuanse. 

Skłamałbym, chełpiąc się, że Rod towarzyszył mi od szczenięcych lat, ale nie będzie dużym nadużyciem, jeśli wyznam, że już w klasach 1-3 na poważnie doznawałem Do Ya Think I'm Sexy, Maggie May czy niezapomnianych interpretacji znanych szlagierów. Ba, do dziś uważam, że stewartowskie wykonanie Downtown Train miażdży oryginał Waitsa, wkraczając z kompozycją w zupełnie inny wymiar. Wystarczy obejrzeć po sobie oba teledyski, żeby zauważyć, że tę prostą historię znacznie bardziej przekonująco opowiada grzejący sobie dłonie przy koksowniku, natapirowany Stewart, niż dekadencki, obleśnie artystowski Waits. Dla Roda utwór ten to kolejna okazja do afirmacji życia, razem z jego przelotnymi miłostkami, ups and downs. Szczerze, czy będąc przypadkową laską z pociągu umówilibyście się z nudziarzem w kapeluszu, odpalającym ze zgryzoty papierosa za papierosem, czy z odzianym w skórę, zaczynającym linieć, ale jednak królem dżungli, który dla ciebie zrobi obrót i gest świebodzińskiego Chrystusa nawet przy wspomnianym koksowniku? 

Fakt, iż traktujemy Young Turks jako semi-oficjalny hymn naszego bloga może być zaskakujący, budujący pewną kontradykcję, zwłaszcza przy zestawieniu tytułów utworu i strony. No bo jak to, jesteśmy dziadami, a hołdujemy MŁODYM Turkom? Podczas sesyjki nordic walkingu nosimy na piersi ordery z wygrawerowanym übercytatem "Because life is so brief and time is a thief when you're undecided / And like a fistful of sand, it can slip right through your hands"? Nic bardziej mylnego. I tu spieszę z wyjaśnieniem, adresowanym zwłaszcza do pewnego sześcioletniego redaktora znanego portalu muzycznego. Każdemu życzę tej właśnie postaci zdziadzienia, kiedy podniecanie się w towarzystwie słuchaniem obskurnych, domorosłych muzykantów, którzy wydali kasetę w nakładzie 20 sztuk ustępuje poszukiwaniu źródeł piękna i wzruszenia.

Pisząc Young Turks, Rod i trzech współkompozytorów inspirowało się ponoć singlem Johnny and Mary innego z naszych potencjalnych ulubieńców - Roberta Palmera. Jeśli jakieś zapożyczenie w istocie miało miejsce, to parsymoniczny, moroderowski wizerunek bitu został ocieplony przez brzmienie klawiszy, których motyw przewodni znalazł miejsce w panteonie największych syntezatorowych hooków, ramię w ramię z Take On Me czy Enola Gay. Skrzętnie budowaną melodię napędza wszędobylski hi-hat i miarowo nadawany przez automat perkusyjny rytm. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo Young Turks penetruje zupełnie inne rejony zajebistości, a Rod Stewart niczym współczesny Delacroix sprawia, że chcemy być wolni, młodzi i napierdalać. 

Bartek: Rok 1878 wyznacza jedną z najdonioślejszych cezur w dziejach narodu tureckiego, geograficznie jakże bliskiego przeciętnemu czytelnikowi naszego bloga, a zarazem oddalonego o lata świetlne od dziedzictwa zachodniej cywlizacji w sferze kultury. Chwiejące się od dłuższego czasu w posadach Imperium Osmańskie, zaślepiony onegdajszymi tryumfami kolos na glinianych nogach kierowany przez despotycznego quasi-demokratę Abdülhamida II traci wraz z postanowieniami Kongresu Berlińskiego wpływy na Bałkanach uzyskane zasadniczo już w piętnastym wieku i jasnym staje się, że kres osmańskiej odysei jest bliższy niż kiedykolwiek. W szarganym wewnętrznymi konfliktami państwie do głosu dochodzić zaczynają pełni witalnych sił entuzjaści radykalnych reform ustrojowych wzorowanych na nowożytnych tworach państwowych Europy. Młodoturcy, bo o nich mowa, zwolennicy konstytucjonalizmu, na chwile chwały muszą poczekać jeszcze długie lata. Pierwsze próby wdrożenia w życie idei panosmanizmu kończą się wstydliwym upokorzeniem i dopiero pojawienie się na arenie dziejowej Kemala Atatürka, wpierw dzielnie walczącego w młodotureckiej rewolcie przełomu lat 1908/1909, a następnie, już w roli generała i paszy wiodącego lud na barykady miało obrócić w ostatecznym rozrachunku skostniały sułtanat w proch.

Blisko pół wieku po śmierci tureckiego bohatera narodowego (ze względu na charakter bloga pomińmy w tym miejscu kontrowersje wokół polityki wobec mniejszości etnicznych i narodowych Kemala) ideę oświeconej rewolucji podejmuje człowiek, którego o wywrotowe zapędy nikt akurat zapewne nie posądzał. W skomponowanym przez oddanych współpracowników koryfeusza wyspiarskiego pop-rocka - Duane'a Hitchingsa i Carmine'a Appice'a hymnicznym Young Turks podział jest czytelny jak nigdy: on, oświecony uzurpator gitarosynthpopu, opoka wysmakowanego, a jednocześnie masowego songwritingu i reszta, wyprane z emocji i poczucia dobrego smaku płotki duszące się we własnym sosie. Rod Stewart zaprzęga do boju w walce o szczytną ideę pogodzenia rockowych, folkowych i popowych pierwiastków w jedną, porażającą swym majestatem opowieść, niebotycznych rozmiarów bazar kompozycyjnych rozwiązań. Już z chwilą tryumfalnego pochodu otwierającego zagrzewający do boju song klawiszowego hooku przed oczami stają potężne, budzące powszechną grozę oddziały odzianych w finezyjne dolmany janczarów. Niemożliwym wydaje się, aby ktokolwiek mógł uniknąć pochwycenia w jasyr przez szturmujące wrażliwość kaskady syntezatorów i mknących naprzód niczym zdesperowani kawalerzyści mgnień gitar. Dynamiczny wstęp jawi się jednak ledwie niedającym się przecenić, choć dopiero z perspektywy czasu, zdobyciem Adrianopola wobec istnej ekspansji bałkańskiej, jaką zdaje się przewrotnie odzwierciedlać szalenie ekspresyjna (niedowiarkom polecam koncert z LA z 1981 roku), śmiała melodeklamacja Roda w zwrotce, a przede wszystkim zapisujący się w dziejach muzyki rozrywkowej złotymi zgłoskami sound refrenu przywołujący złote czasy dominacji Akindżajów na bliskowschodnich stepach. Stewart dwoi się i troi, nie spogląda wstecz i, jak się okazuje, obezwładnia odbiorcę skuteczniej niż turecka straż obezwładnić jest w stanie intruza znienacka pojawiającego się u granic paszalikatu. 

Kiedy więc ktokolwiek zasugeruje wam w nieoficjalnej, przyjacielskiej pogawędce, że całe dziedzictwo Turcji sprowadza się wyłącznie do kebabu i Tarkana, nie wahajcie się pierdolnąć takiego osobnika janczarką między oczy. Gdyby nie zawiłe tureckie dzieje, tak często przecież splatające się z polskimi, być może nigdy nie powstałby jeden z dziesięciu najlepszych singli minionego wieku. Może przesadzam, ale zamiast pogłębiać refleksję na ten temat, wolę po raz wtóry delektować się młodotureckim przebojem. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz