środa, 29 czerwca 2011

Madonna - Time Stood Still

Przemek: Większość najlepszych piosenek Madonny to dość MŁODZIEŻOWSKA muzyka. Nie raz jednak, szczególnie w latach dziewięćdziesiątych, zdarzyło jej się skierować w stronę muzyki dla starych ludzi. No może trochę starszych. Nie mówię tu nawet o Don’t Cry For Me Argentina (w ogóle chciałbym nie wiedzieć, że coś takiego miało miejsce). Z resztą na rozważania na temat dyskografii artystki z tej dekady kiedyś przyjdzie pora, bo kwestia jest warta uwagi, zwłaszcza że etap ten jest często bądź to niedoceniany przez współczesnych wielbicieli 80s, bądź przeceniany przez polskich dziennikarzy, którzy jarają się tym, że wtedy, że wtedy poszła w „nowe brzmienia” zamiast grać „tandetne disco”. Jednak dziś w zajmiemy się trackiem cokolwiek zapomnianym, czy raczej nigdy należycie niedocenionym.

Time Stood Still uważam za szczytowe osiągnięcie artystki w tamtej dekadzie (mam nadzieję, że nie przyjdą po mnie w nocy bojówki Vogue, który wybaczcie, ale jest nieco przereklamowanym kawałkiem zawdzięczającym hype w dużej mierze teledyskowi i „kontekstowi”).

Piosenka pochodzi, ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Układ prawie idealny” (nie widziałem) i nie pojawiła się na żadnej regularnej płycie, ani na singlu. Zapewne, jako osoba, która jest zbyt leniwa, żeby śledzić tego rodzaju poczynania nawet ulubionych artystów, przeoczyłbym gdyby nie Marek Niedźwiecki (który nadawałby się na patrona tego bloga, gdyby nie to, że na razie nie dostrzegamy geniuszu Jerzego Grunwalda). W czasach, kiedy Time Stood Still zostało opublikowane byłem już, dzięki  Ray of Light, zdeklarowanym fanem Madge.  Od razu zajawiłem się nowym trackiem, który, pomimo że nie wyszedł na singlu, był regularnie katowany przez pana Marka. Potem o piosence zapomniałem, bo zaczęła mnie interesować trochę inna muzyka (lol). Wróciłem do niej po ponad dekadzie, w ramach kolejnej fali zainteresowania Madonną, mając w pamięci dziecięcą podjarkę. Byłem nastawiony nieco sceptycznie, ale już przy pierwszym odsłuchu od lat, kawałek niszczył bardziej niż kiedykolwiek. 

Track ani tak olśniewający produkcyjnie, ani tak wyrazisty jak piosenki z Ray of Light (btw. TS: Blur Battle vs. Madonna Shanti/Ashtangi w kategorii najlepsza produkcja Orbita), na pierwszy rzut ucha może brzmieć nieco blado.  Tyle, że kwestii songwritingu nie działo się na tamtej płycie nic równie znakomitego jak Time Stood Still. Popatrzmy na tagi na Wrzucie: „dół”, „piękne”, „smutne”. W przypadku 99% piosenek zażenowałbym się takim postawieniem sprawy, ale to jest ten 1% kiedy temat został wyczerpany. No, ale wypada coś dodać od siebie. To smętna ballada, wywodząca się gdzieś od The Power of Good-Bye tyle, że mniej „nowo-brzmieniowa”. Mimo że zbudowana na bicie, to jej charakter determinują przede wszystkimi rzewne smyki i delikatne klawisze. Tym, co szczególnie ujmuje jest po pierwsze pewnego rodzaju dojrzałość (heh) tego miłosnego lamentu, której nie znalazłem w takim stopniu w dorobku artystki ani wcześniej ani później. Poza tym nie znam w muzyce pop wielu równie CHWYTAJĄCYCH ZA SERCE momentów jak instrumentalna część refrenu. Więc kiedy znudzą Wam się obskurne, hiper-wyrafinowane brazylijskie potwory, czy kolejne wykwity brytyjskiej sceny basowej, zwróćcie uwagę na proste, ale uniwersalne piękno Time Stood Still.


poniedziałek, 27 czerwca 2011

Died Pretty – Blue Sky Day

Mateusz: W piątej części Dziadów postanowiliśmy Was zaskoczyć i po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni sięgnąć do szuflady z naklejką indie. Nie oznacza to bynajmniej, że z dnia na dzień porzuciliśmy nasze ideały - wręcz przeciwnie. Prezentujemy bowiem utwór, który dla indie rocka lat 80. powinien być tym, czym dla kolejnej dekady jest Web in Front czy Game of Pricks. Z drugiej natomiast strony, jego autorzy w ciągu kilku kolejnych lat przesiedli się z kolei jesiotrowej na legislatywną i pewnie zmierzali do upragnionej emerytury w wagonie z tabliczką pop/rock.

Druga połowa dekady 80s stanowiła tłuste lata dla miłośników australijskiego alternatywnego GRANIA. W roku powstania Blue Sky Day, Go-Betweens, wydając Liberty Belle and the Diamond Express, rozpoczęli passę trzech bezbłędnych albumów, debiutowało Crowded House, a David McComb wraz z Born Sandy Devotional wzniósł swój zespół na wyżyny, na które już nigdy nie powrócił. Tym bardziej dziwić może, że debiutujące po serii epek albumem Free Dirt Died Pretty nie brzmiało jak żaden z wyżej wymienionych zespołów. Być może duetowi Ron Peno/Brett Myers brakowało lekkości i songwriterskiego sznytu, który cechował Forstera i McLennana, z drugiej natomiast strony, jako stricte rockowy zespół, nie chcieli zostać wrzuceni do jednego, pub-rockowego worka pospołu z Cold Chisel czy Midnight Oil. Istotnie, nie ma takiego elementu brzmienia na Free Dirt, który mógłby wskazywać, że Died Pretty „come from the land down-under“. Słuchając debiutu australijczyków można natomiast odnieść wrażenie, że Peno i Myers położyli pod Pacyfikiem kabel telegraficzny (lol) sięgający aż do Kaliforni, aby podsłuchiwać zespoły zaliczane do ostrzejszej schizmy nurtu Paisley Underground – Thin White Rope, Green on Red czy The Dream Syndicate. Tak jak u nich, we wczesnej twórczości Died Pretty pobrzmiewają echa Stooges, Television czy VU. Nie jestem w stanie jednoznacznie potwierdzić swojego przypuszczenia, że jedną z niewielu inspiracji pochodzących z Siódmego Kontynentu byli Hoodoo Gurus, nie znalazłem bowiem żadnego potwierdzenia, czy zamykający stronę A Free Dirt utwór Stoneage Cinderella stanowi bezpośrednie puszczenie oczka do autorów fantastycznego, paleontologicznego debiutu Stoneage Romeos.

Zdecydowanym highlightem pierwszego albumu Died Pretty jest ultraprzebojowy Blue Sky Day, rozpoczynający się od efektownego crescendo, przywołującego na myśl pierwsze takty Twisterelli. Na upartego, cały album można porównywać do zdereverbowanego (zbrodnia na języku polskim :<) Ride circa właśnie Going Blank Again. Zwrotka wydaje się zaskakująco krótka, bowiem zanim się obejrzymy, dostajemy konkretem między oczy. O ile zwykle w przypadku tego rodzaju muzyki nie zwracam większej uwagi na możliwości wokalisty, o tyle Ron Peno w refrenie naprawdę potrafi mnie wzruszyć.

Sam fakt, że to świetny i relatywnie mało znany utwór, nie jest głównym powodem, dla którego poświęcamy mu tyle miejsca na naszym blogu. Słuchając Blue Sky Day po raz enty i oceniając jakość hooków dochodzimy do wniosku, że australijczycy musieli być wyjątkowymi pechowcami, że ten Koh-i-noor ich twórczości nie dorobił się ani statusu hymnu indie rocka, ani klasycznego pop/rockowego bangera, którym, biorąc pod uwagę nienaganną produkcję i przebojowość, mógl bez wątpienia zostać. A szkoda, bo momentami mam wrażenie, że byłby to najlepszy singiel wczesnego U2, gdyby tylko Bono i Edge zechcieli być trochę bardziej cool. 


niedziela, 26 czerwca 2011

Rod Stewart - Young Turks

Mateusz: Gdybym miał wskazać jeden, esencjonalny z punktu widzenia misji naszego bloga utwór, byłoby to właśnie Young Turks. Daleko mu do zajęcia zaszczytnego miejsca w sercach członków klubu miłośników wyrafinowanych sekwencji akordowych, ale trzeba być naprawdę smutnym człowiekiem, żeby obcując z twórczością charyzmatycznego Szkota chcieć wgryzać się w kompozycyjne niuanse. 

Skłamałbym, chełpiąc się, że Rod towarzyszył mi od szczenięcych lat, ale nie będzie dużym nadużyciem, jeśli wyznam, że już w klasach 1-3 na poważnie doznawałem Do Ya Think I'm Sexy, Maggie May czy niezapomnianych interpretacji znanych szlagierów. Ba, do dziś uważam, że stewartowskie wykonanie Downtown Train miażdży oryginał Waitsa, wkraczając z kompozycją w zupełnie inny wymiar. Wystarczy obejrzeć po sobie oba teledyski, żeby zauważyć, że tę prostą historię znacznie bardziej przekonująco opowiada grzejący sobie dłonie przy koksowniku, natapirowany Stewart, niż dekadencki, obleśnie artystowski Waits. Dla Roda utwór ten to kolejna okazja do afirmacji życia, razem z jego przelotnymi miłostkami, ups and downs. Szczerze, czy będąc przypadkową laską z pociągu umówilibyście się z nudziarzem w kapeluszu, odpalającym ze zgryzoty papierosa za papierosem, czy z odzianym w skórę, zaczynającym linieć, ale jednak królem dżungli, który dla ciebie zrobi obrót i gest świebodzińskiego Chrystusa nawet przy wspomnianym koksowniku? 

Fakt, iż traktujemy Young Turks jako semi-oficjalny hymn naszego bloga może być zaskakujący, budujący pewną kontradykcję, zwłaszcza przy zestawieniu tytułów utworu i strony. No bo jak to, jesteśmy dziadami, a hołdujemy MŁODYM Turkom? Podczas sesyjki nordic walkingu nosimy na piersi ordery z wygrawerowanym übercytatem "Because life is so brief and time is a thief when you're undecided / And like a fistful of sand, it can slip right through your hands"? Nic bardziej mylnego. I tu spieszę z wyjaśnieniem, adresowanym zwłaszcza do pewnego sześcioletniego redaktora znanego portalu muzycznego. Każdemu życzę tej właśnie postaci zdziadzienia, kiedy podniecanie się w towarzystwie słuchaniem obskurnych, domorosłych muzykantów, którzy wydali kasetę w nakładzie 20 sztuk ustępuje poszukiwaniu źródeł piękna i wzruszenia.

Pisząc Young Turks, Rod i trzech współkompozytorów inspirowało się ponoć singlem Johnny and Mary innego z naszych potencjalnych ulubieńców - Roberta Palmera. Jeśli jakieś zapożyczenie w istocie miało miejsce, to parsymoniczny, moroderowski wizerunek bitu został ocieplony przez brzmienie klawiszy, których motyw przewodni znalazł miejsce w panteonie największych syntezatorowych hooków, ramię w ramię z Take On Me czy Enola Gay. Skrzętnie budowaną melodię napędza wszędobylski hi-hat i miarowo nadawany przez automat perkusyjny rytm. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo Young Turks penetruje zupełnie inne rejony zajebistości, a Rod Stewart niczym współczesny Delacroix sprawia, że chcemy być wolni, młodzi i napierdalać. 

Bartek: Rok 1878 wyznacza jedną z najdonioślejszych cezur w dziejach narodu tureckiego, geograficznie jakże bliskiego przeciętnemu czytelnikowi naszego bloga, a zarazem oddalonego o lata świetlne od dziedzictwa zachodniej cywlizacji w sferze kultury. Chwiejące się od dłuższego czasu w posadach Imperium Osmańskie, zaślepiony onegdajszymi tryumfami kolos na glinianych nogach kierowany przez despotycznego quasi-demokratę Abdülhamida II traci wraz z postanowieniami Kongresu Berlińskiego wpływy na Bałkanach uzyskane zasadniczo już w piętnastym wieku i jasnym staje się, że kres osmańskiej odysei jest bliższy niż kiedykolwiek. W szarganym wewnętrznymi konfliktami państwie do głosu dochodzić zaczynają pełni witalnych sił entuzjaści radykalnych reform ustrojowych wzorowanych na nowożytnych tworach państwowych Europy. Młodoturcy, bo o nich mowa, zwolennicy konstytucjonalizmu, na chwile chwały muszą poczekać jeszcze długie lata. Pierwsze próby wdrożenia w życie idei panosmanizmu kończą się wstydliwym upokorzeniem i dopiero pojawienie się na arenie dziejowej Kemala Atatürka, wpierw dzielnie walczącego w młodotureckiej rewolcie przełomu lat 1908/1909, a następnie, już w roli generała i paszy wiodącego lud na barykady miało obrócić w ostatecznym rozrachunku skostniały sułtanat w proch.

Blisko pół wieku po śmierci tureckiego bohatera narodowego (ze względu na charakter bloga pomińmy w tym miejscu kontrowersje wokół polityki wobec mniejszości etnicznych i narodowych Kemala) ideę oświeconej rewolucji podejmuje człowiek, którego o wywrotowe zapędy nikt akurat zapewne nie posądzał. W skomponowanym przez oddanych współpracowników koryfeusza wyspiarskiego pop-rocka - Duane'a Hitchingsa i Carmine'a Appice'a hymnicznym Young Turks podział jest czytelny jak nigdy: on, oświecony uzurpator gitarosynthpopu, opoka wysmakowanego, a jednocześnie masowego songwritingu i reszta, wyprane z emocji i poczucia dobrego smaku płotki duszące się we własnym sosie. Rod Stewart zaprzęga do boju w walce o szczytną ideę pogodzenia rockowych, folkowych i popowych pierwiastków w jedną, porażającą swym majestatem opowieść, niebotycznych rozmiarów bazar kompozycyjnych rozwiązań. Już z chwilą tryumfalnego pochodu otwierającego zagrzewający do boju song klawiszowego hooku przed oczami stają potężne, budzące powszechną grozę oddziały odzianych w finezyjne dolmany janczarów. Niemożliwym wydaje się, aby ktokolwiek mógł uniknąć pochwycenia w jasyr przez szturmujące wrażliwość kaskady syntezatorów i mknących naprzód niczym zdesperowani kawalerzyści mgnień gitar. Dynamiczny wstęp jawi się jednak ledwie niedającym się przecenić, choć dopiero z perspektywy czasu, zdobyciem Adrianopola wobec istnej ekspansji bałkańskiej, jaką zdaje się przewrotnie odzwierciedlać szalenie ekspresyjna (niedowiarkom polecam koncert z LA z 1981 roku), śmiała melodeklamacja Roda w zwrotce, a przede wszystkim zapisujący się w dziejach muzyki rozrywkowej złotymi zgłoskami sound refrenu przywołujący złote czasy dominacji Akindżajów na bliskowschodnich stepach. Stewart dwoi się i troi, nie spogląda wstecz i, jak się okazuje, obezwładnia odbiorcę skuteczniej niż turecka straż obezwładnić jest w stanie intruza znienacka pojawiającego się u granic paszalikatu. 

Kiedy więc ktokolwiek zasugeruje wam w nieoficjalnej, przyjacielskiej pogawędce, że całe dziedzictwo Turcji sprowadza się wyłącznie do kebabu i Tarkana, nie wahajcie się pierdolnąć takiego osobnika janczarką między oczy. Gdyby nie zawiłe tureckie dzieje, tak często przecież splatające się z polskimi, być może nigdy nie powstałby jeden z dziesięciu najlepszych singli minionego wieku. Może przesadzam, ale zamiast pogłębiać refleksję na ten temat, wolę po raz wtóry delektować się młodotureckim przebojem. 




Van der Graaf Generator - Man Erg

Przemek: Mimo zmian w świadomości (lol), odrzucenia punkowo-indie-rockowych przesądów, pretensjonalność, a przynajmniej niektóre jej typy wciąż nie mają dobrej prasy. Mówię głównie o sferze deklaracji, bo potem i tak okazuje się, że narzekający na pretensjonalność późno-środkowego Pink Floyd za najlepszą płytę 00s uważa Kid A, czy inny Moon & Antarctica (i mówi coś o Holocauście przy okazji Basinskiego). Sytuacja ta wszakże stwarza nam pole do działalności rehabilitującej przeróżnych dinozaurów prog-rocka, którzy do tej pory, nawet, jeśli nie są już traktowani jak wstydliwe wspomnienia z czasów zanim powiedziano nam, że wielkim zespołem jest Guided By Voices (nie jest), to wciąż nie cieszą się chwałą porównywalną z tytanami nowej fali. Nim jednak zajmiemy się mniej beznadziejnymi przypadkami typu Yes czy King Crimson, sięgnijmy po kapłanów pretensjonalności: Van der Graaf Generator i ich przejmującą refleksję nad ludzką naturą w postaci Man Erg z płyty Pawn Hearts.

Czego tu nie ma? Najpierw patetyczno-dramatyczne pianino wprowadza nas w świat egzystencjonalnego dramatu, po którym prowadzi nas karykaturalnie egzaltowany śpiew Petera Hammilla, który dogłębnie przeżywa istnienie ciemnej strony własnej natury (zwracam uwagę na mój ulubiony hiperpatetyczny refren). Potem mamy między innymi histeryczne dęciakowo-klawiszowe interludium, rzewne solo saksofonu, a w tle na gitarze smęci coś sam Robert Fripp (co zauważyłem dopiero kiedy przeczytałem o tym na Wiki, ale może nie mówmy o tym).

Wszystko to byłoby tak chujowe, jak wynika z powyższego opisu, gdyby nie było tak doskonałe. Fantastycznymi motywami i harmoniami można by obdzielić pięć popowych hiciorów, którymi entuzjazmowałby się użytkownik Twój Stary.

Co natomiast „zrobić” z kontrowersyjną warstwą estetyczno-emocjonalną utworu? Wczuć się w nią tak jak wczuwamy się w piosenki takiego Flaming Lips. „Ale jak to?” zakrzyknie przeciętny FASCYNATOR niezalu. „Przecież Coyne śpiewając te swoje piosenki o śmierci i sensie życia, jest świadom banalności i kiczowatości tego, co robi, a to wyżej wymienione cechy neutralizuje i pozwala nam się bezpiecznie wzruszać”. No właśnie, czy tenże moment *świadomości* musi koniecznie zdarzyć się zarówno u artysty jak i u słuchacza?  Czy nie wystarczy, że odbiorca sam w ten sposób unieszkodliwi uncool pretensjonalność i wczuje się tragedię życia jaką ukazuje nam Hammill, w czym wydatnie pomogą mu boskie hooki?



sobota, 25 czerwca 2011

Bee Gees - Alone

Mateusz: Z miejsca potrafię sobie wyobrazić przynajmniej kilka klisz, przez pryzmat których postrzegany jest zespół braci Gibb. Sam uważam Odessę za jedno ze szczytowych osiągnięć baroque popu, na luzie konkurującą z Odessey & Oracle czy szczytowymi dokonaniami Raya Daviesa. Większość jednak, jak sądzę, z początkowego okresu twórczości Bee Gees kojarzy tylko stosunkowo miałkie Massachussetts i w dyskusji o zespole chętniej powołuje się na znajomość utworów z Saturday Night Fever OST. I ciężko się temu dziwić, bo ten etap był przełomowy i na trwałe ukształtował horyzont percepcji twórczości sympatycznych, okolicznościowych brodaczy. Mamy w pamięci także fantastyczny cover How Deep Is Your Love z epki Please Clap Your Hands dziarsko odśpiewany przez legitymującą się najbardziej mongoloidalną urodą spośród indie popowych wokalistek, Inarę George.
 
Olewając kolejne kilkanaście lat działalności zespołu, przenieśmy się do roku 1997, kiedy Bee Gees, niczym Jezus na osiołku, triumfalnie wjechali w serca dojrzalszych słuchaczy na swoim manifeście adult contemporary Still Waters. Już pierwszy singiel z albumu, nagrany przy asyście niezawodnej Barbry Streisand Alone, pozostawia słuchacza w zdumieniu, podziwie i nieodpartym przekonaniu, że oto obcuje z Himalajami soft rocka. Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie inny utwór, w którym tak zerowy instrument jak dudy brzmiałby tak doskonale. Z pozoru desperacki manifest Maurice'a Gibba, jest wygłoszony w najbardziej wzruszający sposób, jaki moglibyśmy sobie wyobrazić. Eskalacja emocji na wysokości "And it's mine / I don't want to be alone" natychmiast przywołuje na myśl własne wspomnienia i nie pozwala dokończyć słuchać utworu bez zaplanowania kolejnego repeatu. Harmonie wokalne w refrenie przywołują na myśl najlepsze momenty z Bee Gees 1st czy wspominanej już Odessy, łącząc sixitiesową, beatlesowsko-byrdsowską tradycję z dokonaniami magnatów mondeo popu pokroju Danny Wilson.
O tym utworze nie da się napisać bez popadania w skrajną egzaltację.


Bartek: Przez długi czas wydawało mi się, że More Than A Woman to najlepszy utwór Bee Gees i basta. Doceniałem, choć bez popadania w hurraoptymizm wzniosłość kompozycji rodem z Półwyspu Krymskiego, z uśmiechem spoglądałem na słońce zachodzące nad Massachussetts, lecz prawdziwy spokój ducha, jakże pożądany w dzisiejszym, pogrążonym w wyścigu szczurów świecie odnalazłem dopiero w kruchych niczym miśnieńska porcelana falsettach zasłużonych orędowników idei cywilizacji muzyki rockowej w otwierającym Still Waters istnym psalmie lat dziewięćdziesiątych Alone. Powiem wprost: gdyby Søren Kierkegaard pisał swoje Stadia erotyki bezpośredniej (#1 DK) dziś, to miast pazia, Papagena i jowialnego Don Juana wziąłby na warsztat rodzeństwo Gibbów. Jasne, Barry jest klasą sam dla siebie w każdym kawałku, który obdarza bezcenną porcją swojego skrzącego się złotem wokalu, więc i zwrotki Alone wprost oślepiają pogrążonym w metafizycznej, jakże ludzkiej zadumie emocjonalnej istnym Klondike ekspresji. Co jednak w takim wypadku napisać o perfekcyjnym, zdołającym nie tylko utrzymać, ale również spotęgować nadaną optymistyczną melancholię głosie Robina, którego refren ze sporą rezerwą przeskakuje poprzeczkę zawieszoną grubo powyżej rekordu świata songwritingu. Tęskne "so play/I'll wait/and I pray it's not too late" dosłownie paraliżuje, pozostawiając otwartym pytanie o kontynuację idei muzyki absolutnej we współczesnym, postmodernistycznym krajobrazie intelektualnym. I wreszcie Maurice, jak zwykle trochę na uboczu, mały rycerz, nieustępliwy w boju o godność i przyzwoitość wyrażającym się w jego pełnych troski interpretacjach. Jeżeli wszechświat, wbrew obiegowym opiniom, kiedyś jednak się kończy, to następuje to zawsze, gdy milkną ostatnie tony Alone



Barry White - Never Never Gonna Give Ya Up

Bartek: Pamiętam, że kiedy w 2003 roku Barry White przedwcześnie odszedł po ciężkiej chorobie z ziemskiego padołu łez, o czym dowiedziałem się za pośrednictwem nieocenionego, nadawanego już od 1986 roku Teleexpressu, to mimo iż w owym czasie nie byłem ani na jotę zaznajomiony z twórczością tego łamacza żeńskich serc, a jego repertuar zasłużonego artysty pozostawał dla mnie za drzwiami krainy abstrakcji, zrobiło mi się autentycznie przykro. Nie ma co owijać w przysłowiową bawełnę: w tamtej ulotnej chwili, ostrym błysku flesza świadomości, wiedziałem, że świat nigdy już nie będzie taki sam, jak niegdyś. Azaliż, nawet w geście pośmiertnej trwogi i szczerej, choć efemerycznej żałoby nie odważyłem się otworzyć się na twórczość poczciwca, którego nazwisko tworzyło pospołu z aparycją jeden z najciekawszych oksymoronów w dziejach popkultury.

Korpulentny Teksańczyk po raz wtóry zawitał u wrót świadomości nieopierzonego szczawika wkrótce potem, kiedy to w pełnej życzliwości rozmowie zechciał namecheckować go gimnazjalny wuefista, rubaszny pięćdziesięcioletni hipis, prywatnie oddany fan Pink Floyd, okazjonalny gitarzysta, koneser kobiecego piękna, kwiatu tej ziemi. Wiele jednak wody musiało upłynąć w Wiśle od tych pamiętnych chwil, które próbuję teraz odtwarzać z naiwną wiarą w niezawodność ludzkiej pamięci, nim Barry White stał się dla mnie tym, kim być winien od zawsze: wybitnym kompozytorem i wokalistą, geniuszem czystej wody, wzorem osobowościowym, przewrotnie, także małym szczęściem. 

Nie czas i miejsce na detaliczną rekapitulację twórczości człowieka, o mieście założonym na cześć którego nucić mieli zadziornie Steely Dan. Dziś chciałbym skupić się na ledwie pierwiastku twórczości puszystego Amerykanina, jakże jednak dla niej reprezentatywnym, śmiało zgłaszającym pretensje do otwierania bez mała każdej składanki z największymi przebojami Białego. Z perspektywy czasu, nie ma prawa dziwić sympatia, z jaką traktował Barry'ego wspomniany powyżej pan Waldemar, zaś kluczem do rozwiązania zagadki wcale nie jest emanująca z obydwu starannie zakamuflowanych samców alfa aura doskonałości i subtelnego erotyzmu. Któż bowiem nie zwróci uwagę na podobieństwo niepokojącej, perkusyjnej introspekcji omawianej kompozycji z zarejestrowanym niemal równocześnie po drugiej stronie Atlantyku On The Run popularnych Floydów, jednej z kluczowych kompozycji z Ciemnej Strony Księżyca? 

Sęk jednak w tym, że wspaniała, paradoksalnie niemal porażająca poczuciem bezpieczeństwa, porównywalnym z tym, jakie daje tylko spokojny sen na wygodnym łożu z baldachimem w noc po ciężkim dniu, kompozycja White’a jest lepsza od kosmicznego dzieła Brytyjczyków. Spokój, z jakim niedźwiadek Barry wyznaje miłość, zapraszając swą lubą szerokim gestem do swej ociekającej bizantyjskim przepychem sypialni, rozstawiając po kątach pozostałych absztyfikantów, uruchamia geometryczny ciąg narastania kompleksów u lwiej części męskiej populacji. I na tym poprzestańmy, „bo naprawdę”. Nie sposób mierzyć się z wielkością takich utworów; dzieł, w których słowo transcendencja nabiera nowego wymiaru, miłość powraca na zaszczytny tytuł królowej życia, zaś płyty Twilight Singers na półce zdają się błagać o litość i ciśnięcie w siną dal. 

Mateusz: Nie wiem, ile w świecie Barry'ego White'a powinien trwać podręcznikowy stosunek, ale ciężko bez komentarza pozostawić fakt, że cztery z pięciu utworów na jego opus magnum Stone Gon' trwają od 7 do 9 minut. Omawiany track, szczytowe osiągnięcie pościelowego soulu, o czym zapewniał nas już wiele lat temu Smarki, wpasowuje się dokładnie w tę tendencję, czyniąc 8 minut poświęcone na odsłuch jednym z najbardziej erotycznych doświadczeń minionego tygodnia. 

White musiał być geniuszem, żeby dobrowolnie wykreować klimat niepokoju, każąc przez 43 sekundy wsłuchiwać się w mantryczne napierdalanie w talerz, aby natychmiast uspokoić go swoim lwim westchnięciem, zupełnie jakby heteroseksualna wersja proustowskiego Barona de Charlus chciała powiedzieć "Nie ma się czego bać, jesteś teraz w sypialni Barry'ego White'a". Warto również odnotować, że to on, właśnie w Never, Never Gonna Give Ya Up, zdefiniował ikoniczną sekwencję czterech dźwięków, na podstawie której Hall&Oates osiem lat później nagrali swój kapitalny megahit I Can't Go for That (No Can Do), bezczelnie zsamplowany ponad 20 lat później przez Simply Red.

Tym bardziej śmieszy dość powszechne protekcjonalne i pobłażliwe traktowanie Barry'ego White'a, jako drugoligowego artysty, wykorzystującego fakt, że seks zawsze sprzedaje się najlepiej.