środa, 27 sierpnia 2014

Soyka Yanina - Tak jak w kinie (live Opole 1992)

Mateusz: To może małe postscriptum do ostatniego wpisu, bo mimo że Bartek rozpoczął nasze zmartwychwstanie sięgając po utwór z najwyższej półki, to jednak opisana afirmacja slackerstwa w wykonaniu ostatnich prawdziwych Polaków jest utworem na wskroś młodzieżowym i wygląda na to, że sami sobie zaczęliśmy zaprzeczać.

Przez te trzy lata nieobecności z radością obserwowaliśmy, jak internet powoli przyzwyczajał się do patrzenia na muzykę ponad podziałami wiekowymi. Na dłuższą metę można było jednak odnieść wrażenie, że większość z was ciągle nie potrafi przeskoczyć mentalnej bariery wyznaczanej przez longpleje Jurksztowicz i Wodeckiego. Że „Shattered Dreams” było fajne, ale „Mary’s Prayer” już nie, bo nie ma tych akordów. Fajnie, tylko ile można. 

Postawmy sprawę jasno — wyrośliśmy ze słuchania muzyki dla starych ludzi. Albo może inaczej, sami jesteśmy już pełnoprawnymi dziadami i wszystko czego słuchaliśmy dorastając, automatycznie stało się adekwatnym soundtrackiem do odliczania dni. Wiem o czym mówię, bo piszę te słowa dzień po piątym w życiu koncercie Malkmusa. Słuchał ktoś jego tegorocznej płyty w ogóle? Kurwa, nie sądzę.

Coraz mniej sensu ma zatem dzielenie muzyki na tę dla młodych i starych, dla grubych i chudych. Nie zmienia to jednak faktu, że bohatera dzisiejszego odcinka kącika artystów wyklętych prześladuje łatka oportunistycznego wieprza i autora soundtracku do Magdy M.. I jest w tym ziarno prawdy, bo dyskografia Staszka Soyki z ostatniej dekady to pasmo niespotykanych nawet na polskim rynku muzycznym obleśności. Nie jest to jeszcze Marek Dyjak, ale serio, doceńmy że kilka wydawnictw pod rząd to: Soyka śpiewa Osiecką, Soyka śpiewa Leśmiana, Soyka śpiewa Miłosza, Soyka śpiewa Niemena. Typ potrafi nagrać piosenkę o tytule „Wywar z przywar” i napisać muzykę do wierszy papieża. Da się gorzej? Chętnie się dowiem.

Sam widziałem Soykę dwukrotnie, przez co łączy nas bardzo osobista więź —  pierwszy raz na drugim świadomym koncercie w życiu (pierwszym był Bayer Full na festynie po meczu Orły Górskiego - Oldboye Staru Starachowice, zakończonym ostrym wpierdolem, pamiętam że Lato coś tam strzelił, a niewykluczone że i Deyna), drugi raz gdy podczas sesji nagraniowych poprzedzających wydanie Studia Wąchock wychodził z cukierni z kilkoma pełnymi reklamówkami. 

Przenieśmy się jednak jakieś 15 lat wstecz. Nie znam okoliczności występu formacji Soyka Yanina na opolskim festiwalu, możemy się więc tylko próbować domyślać, czemu zarówno Soyka, jak i Janusz Yanina Iwański (daleki krewny współautora bloga, ale też Macieja Iwańskiego) przebrali się za Janosika i Kwiczoła, chociaż kolejność chyba powinna być odwrotna. Nigdy pewnie też nie dowiemy się, kto na backstage dostarczał koks, ale już w „Fa na na na” Soyka, podobnie jak Popek, dawał słuchaczom do zrozumienia, że po żółty ser chodził nie będzie. Nie znam też tożsamości pana od przeszkadzajek (absolut na wysokości 1:52!). Co z tego, skoro w trójkę tworzą jeden z najlepszych kolektywów, jakie widziała polska estrada, a już na pewno Narodowe Centrum Polskiej Piosenki w Opolu.

Muzycznie, pan Staszek serwuje nam tutaj wspaniałą, akustyczną podróż na Płaskowyż Dekan (instrumentalny mostek), zaprawioną szczyptą amerykańskiego prymitywizmu. Polska miała już swojego Jamesa Blackshawa, a teraz dostała skrzyżowanie Jima O’Rourke’a circa Eureka z Markiem Eitzelem, Twilight Singers sprzed operacji zmniejszenia żołądka Dullego i akustycznym Radiohead. Zresztą, Soyka nigdy nie ukrywał, jaki wpływ wywarł na twórczość oksfordzkiego kwintetu. Przez grzeczność i długoletnią przyjaźń, na swojej płycie z coverami zamieścił kompozycję kredytowaną jako NO SUPRISES. Dobrze wiedzieć, że Jonny Greenwood, vel Yanina, ostatnio dorabiający jako ghostwriter Morrisseya, zanim poznał Pandereckiego, wydatnie przyczynił się do powstania tego arcydzieła. 

Płyta Soyka Acoustic, z której pochodzi kompozycja w równie godnej polecenia wersji studyjnej, została wyprodukowana przez Dietera Meiera z Yello i według samego artysty „wyprzedziła modę na koncert unplugged”. Doceniam skromność, ale faktem jest że poza fragmentami Neopositive, „Love is Crazy” i coverem „Avalon”, trudno w bogatej dyskografii Soyki znaleźć cokolwiek równie kunsztownego. Mniejsza zażyłość z Yaniną, występy z Nickiem Cave’em i powolny upadek w koniunkturalizm (bo powiedzmy to sobie szczerze, śpiewanie Tryptyku Rzymskiego to jednak nie jest poziom szczerości „Do Wadowic Wróć”) doprowadziły do tego, że kolejne wydawnictwa Soyki, zamiast na naszym blogu, łatwiej znajdowały swoje miejsce w odtwarzaczach katechetek i polonistek. To co, widzimy się w Krapkowicach na koncercie z okazji Dnia Nauczyciela?




poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Golec uOrkiestra - Kto się ceni

Bartek: Hola, wędrowcze, zatrzymaj się, gdy cię starzec prosi. Moich uszu doszły niepokojące sygnały. Słyszałem, że:

- śmiejesz się z braci Golec, ale znasz na pamięć kwestie z ich epizodycznych ról w serialu "Xena. Wojownicza księżniczka";
 

- odmieniasz ich nazwisko przez wszystkie przypadki, ale bynajmniej nie dlatego, że tak często dyskutujesz z emfazą o ich twórczości, ale po to, by odnaleźć najzabawniejszy spośród rymujących się z nim rubasznych wyrazów;

- uważasz sympatycznych górali za ordynarnych i cynicznych koniunkturalistów, ale w każde święta z kryształkiem wzruszenia w oku słuchasz ich kolęd i pastorałek z utęsknieniem wyglądając pierwszej gwiazdki. Nie muszę chyba dodawać, że na koncercie Marcina Maseckiego nigdy nie byłeś i nie będziesz, bo i po co;

- twierdzisz, że twórczość formacji z Milówki to gnuśny kał, ale wskaż łaskawie choć jeden inny zespół, który połączył w absolutną całość przeciwstawne bieguny tanga i muzyki góralskiej;

No, więc właśnie. Myślisz, że jesteś ekstra osłuchany koleszko, bo dwa razy puściłeś sobie tegoroczny album Future Islands, byłeś na openerowym koncercie Arcade Fire, do rozpuku bawi cię polskie reggae, a na wyprzedaży w Empiku kupiłeś w ofercie 2+1 kilka wiecznie przecenionych albumów The Clash. Ale czy kiedykolwiek "poznałeś ty chujozo jebany" polskie The Clash? Przemknęło ci przez ten poniemiecki łeb, że polskie reggae wydało na świat jeden z najwybitniejszych utworów w dziejach tego kontrowersyjnego gatunku? Kurwa nie sądzę.

Ponieważ "Sandinisty" zazwyczaj w Empikach nie przeceniają, nie mieliście zapewne okazji do zaznajomienia się z najjaśniejszym punktem tego wydawnictwa, ukrytym pod indeksem 37 utworem, który z powodzeniem antycypował z wieloletnim wyprzedzeniem znany skądinąd bumelancki hymn "Slack Motherfucker". Życzliwy współautor bloga podpowiada, że jedynie bariera językowa i charakterystyczny okołożywiecki akcent sprawiły, że nie doczekał się on podobnie kultowego statusu. Na szczęście (z pobudek czysto faszystowskich, znamy angielski) adresujemy nasze internetowe czasopismo wyłącznie do Polaków. Kiedy więc świat cały żyje i żyć będzie w błogiej nieświadomości, my, ród nadwiślański, dostępujemy ekskluzywnego prawa delektowania się "Kto się ceni" na płaszczyźnie tak formy, jak i treści.

No więc, co my tu mamy? Z jednej strony dowcipną, ale i bezlitośnie surową krytykę czerwonego totalitaryzmu z jego chłopsko-robotniczym etosem, pięciolatkami i przekraczaniem norm produkcji. Z drugiej, radykalny głos sprzeciwu wobec przebranej w neoliberalne szaty społecznej presji samodoskonalenia i rozwoju przez znoje. Dyktat umów śmieciowych, tysiąc memów z Jeremim Mordasewiczem, setki tysięcy znaków na blogu Wojtka Orlińskiego - nic nie jest w stanie oddać bolączek ducha rozdartego między koszeniem kabony a nygusowskim stylem życia skuteczniej niż wers "O karoshi sam się prosi / ten kto zbytnio kocha grosik" (trochę Wankej). Ewangelickie korzenie Braci zdradza natomiast streszczająca jednym zdaniem koncepcję predestynacji fraza: "Życie nie jest przecież po to / by uwijać się z robotą / ona zawsze znajdzie nas". W istocie mamy tu do czynienia z najdonioślejszą apologią żywotu człowieka poczciwego spisaną w języku Reja od czasów Reja. "Słuchaj pilnie dobrych rad".

Przyjrzyjmy się jeszcze przez moment warstwie muzycznej omawianego arcydzieła. Ileż tu luzu, ileż nieskrępowanej radości ze wspólnego muzykowania idealnie dostosowanego do lirycznej tkanki utworu! A przecież tęskny zaśpiew milowieckich trąb zapowiada coś zgoła odmiennego, bliższego raczej kunsztownym prog-karpackim suitom niż pełnoprawnemu ska. Chociaż nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że Golcowie to prawdziwi wirtuozi instrumentów dętych blaszanych, swoboda, z jaką prowadzą w "Kto się ceni" luzacką narrację melodyczna pozostawia oniemiałym nawet przy setnym odsłuchu. A już osobny rozdział w historii polskiej muzyki popularnej stanowi ostatnia minuta singla - przecudowne, subtelnie kojące outro sytuujące się stylistycznie gdzieś w połowie drogi między "In a Silent Way" a "Kaputt" Destroyera. Nie musicie wstydzić się łez.

Ilekroć słucha się "Kto się ceni" w należytych warunkach, człowiekowi momentalnie staje przed oczami wyobraźni wielotysięczny, barwny tłum melomanów kołyszących się łagodnie w rytm reggaującej linii w czasie koncertu "Golec uOrkiestra plays Kiloherce prosto w serce" na OFF Festivalu 2015. Skoro zaprasza się tam mnóstwo upośledzonych artystycznie formacji, może warto zrobić w przyszłym roku wyjątek i zafundować bulącym za karnety spore pieniądze słuchaczom coś autentycznie wartościowego?