sobota, 25 czerwca 2011

Bee Gees - Alone

Mateusz: Z miejsca potrafię sobie wyobrazić przynajmniej kilka klisz, przez pryzmat których postrzegany jest zespół braci Gibb. Sam uważam Odessę za jedno ze szczytowych osiągnięć baroque popu, na luzie konkurującą z Odessey & Oracle czy szczytowymi dokonaniami Raya Daviesa. Większość jednak, jak sądzę, z początkowego okresu twórczości Bee Gees kojarzy tylko stosunkowo miałkie Massachussetts i w dyskusji o zespole chętniej powołuje się na znajomość utworów z Saturday Night Fever OST. I ciężko się temu dziwić, bo ten etap był przełomowy i na trwałe ukształtował horyzont percepcji twórczości sympatycznych, okolicznościowych brodaczy. Mamy w pamięci także fantastyczny cover How Deep Is Your Love z epki Please Clap Your Hands dziarsko odśpiewany przez legitymującą się najbardziej mongoloidalną urodą spośród indie popowych wokalistek, Inarę George.
 
Olewając kolejne kilkanaście lat działalności zespołu, przenieśmy się do roku 1997, kiedy Bee Gees, niczym Jezus na osiołku, triumfalnie wjechali w serca dojrzalszych słuchaczy na swoim manifeście adult contemporary Still Waters. Już pierwszy singiel z albumu, nagrany przy asyście niezawodnej Barbry Streisand Alone, pozostawia słuchacza w zdumieniu, podziwie i nieodpartym przekonaniu, że oto obcuje z Himalajami soft rocka. Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie inny utwór, w którym tak zerowy instrument jak dudy brzmiałby tak doskonale. Z pozoru desperacki manifest Maurice'a Gibba, jest wygłoszony w najbardziej wzruszający sposób, jaki moglibyśmy sobie wyobrazić. Eskalacja emocji na wysokości "And it's mine / I don't want to be alone" natychmiast przywołuje na myśl własne wspomnienia i nie pozwala dokończyć słuchać utworu bez zaplanowania kolejnego repeatu. Harmonie wokalne w refrenie przywołują na myśl najlepsze momenty z Bee Gees 1st czy wspominanej już Odessy, łącząc sixitiesową, beatlesowsko-byrdsowską tradycję z dokonaniami magnatów mondeo popu pokroju Danny Wilson.
O tym utworze nie da się napisać bez popadania w skrajną egzaltację.


Bartek: Przez długi czas wydawało mi się, że More Than A Woman to najlepszy utwór Bee Gees i basta. Doceniałem, choć bez popadania w hurraoptymizm wzniosłość kompozycji rodem z Półwyspu Krymskiego, z uśmiechem spoglądałem na słońce zachodzące nad Massachussetts, lecz prawdziwy spokój ducha, jakże pożądany w dzisiejszym, pogrążonym w wyścigu szczurów świecie odnalazłem dopiero w kruchych niczym miśnieńska porcelana falsettach zasłużonych orędowników idei cywilizacji muzyki rockowej w otwierającym Still Waters istnym psalmie lat dziewięćdziesiątych Alone. Powiem wprost: gdyby Søren Kierkegaard pisał swoje Stadia erotyki bezpośredniej (#1 DK) dziś, to miast pazia, Papagena i jowialnego Don Juana wziąłby na warsztat rodzeństwo Gibbów. Jasne, Barry jest klasą sam dla siebie w każdym kawałku, który obdarza bezcenną porcją swojego skrzącego się złotem wokalu, więc i zwrotki Alone wprost oślepiają pogrążonym w metafizycznej, jakże ludzkiej zadumie emocjonalnej istnym Klondike ekspresji. Co jednak w takim wypadku napisać o perfekcyjnym, zdołającym nie tylko utrzymać, ale również spotęgować nadaną optymistyczną melancholię głosie Robina, którego refren ze sporą rezerwą przeskakuje poprzeczkę zawieszoną grubo powyżej rekordu świata songwritingu. Tęskne "so play/I'll wait/and I pray it's not too late" dosłownie paraliżuje, pozostawiając otwartym pytanie o kontynuację idei muzyki absolutnej we współczesnym, postmodernistycznym krajobrazie intelektualnym. I wreszcie Maurice, jak zwykle trochę na uboczu, mały rycerz, nieustępliwy w boju o godność i przyzwoitość wyrażającym się w jego pełnych troski interpretacjach. Jeżeli wszechświat, wbrew obiegowym opiniom, kiedyś jednak się kończy, to następuje to zawsze, gdy milkną ostatnie tony Alone



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz