niedziela, 26 czerwca 2011

Van der Graaf Generator - Man Erg

Przemek: Mimo zmian w świadomości (lol), odrzucenia punkowo-indie-rockowych przesądów, pretensjonalność, a przynajmniej niektóre jej typy wciąż nie mają dobrej prasy. Mówię głównie o sferze deklaracji, bo potem i tak okazuje się, że narzekający na pretensjonalność późno-środkowego Pink Floyd za najlepszą płytę 00s uważa Kid A, czy inny Moon & Antarctica (i mówi coś o Holocauście przy okazji Basinskiego). Sytuacja ta wszakże stwarza nam pole do działalności rehabilitującej przeróżnych dinozaurów prog-rocka, którzy do tej pory, nawet, jeśli nie są już traktowani jak wstydliwe wspomnienia z czasów zanim powiedziano nam, że wielkim zespołem jest Guided By Voices (nie jest), to wciąż nie cieszą się chwałą porównywalną z tytanami nowej fali. Nim jednak zajmiemy się mniej beznadziejnymi przypadkami typu Yes czy King Crimson, sięgnijmy po kapłanów pretensjonalności: Van der Graaf Generator i ich przejmującą refleksję nad ludzką naturą w postaci Man Erg z płyty Pawn Hearts.

Czego tu nie ma? Najpierw patetyczno-dramatyczne pianino wprowadza nas w świat egzystencjonalnego dramatu, po którym prowadzi nas karykaturalnie egzaltowany śpiew Petera Hammilla, który dogłębnie przeżywa istnienie ciemnej strony własnej natury (zwracam uwagę na mój ulubiony hiperpatetyczny refren). Potem mamy między innymi histeryczne dęciakowo-klawiszowe interludium, rzewne solo saksofonu, a w tle na gitarze smęci coś sam Robert Fripp (co zauważyłem dopiero kiedy przeczytałem o tym na Wiki, ale może nie mówmy o tym).

Wszystko to byłoby tak chujowe, jak wynika z powyższego opisu, gdyby nie było tak doskonałe. Fantastycznymi motywami i harmoniami można by obdzielić pięć popowych hiciorów, którymi entuzjazmowałby się użytkownik Twój Stary.

Co natomiast „zrobić” z kontrowersyjną warstwą estetyczno-emocjonalną utworu? Wczuć się w nią tak jak wczuwamy się w piosenki takiego Flaming Lips. „Ale jak to?” zakrzyknie przeciętny FASCYNATOR niezalu. „Przecież Coyne śpiewając te swoje piosenki o śmierci i sensie życia, jest świadom banalności i kiczowatości tego, co robi, a to wyżej wymienione cechy neutralizuje i pozwala nam się bezpiecznie wzruszać”. No właśnie, czy tenże moment *świadomości* musi koniecznie zdarzyć się zarówno u artysty jak i u słuchacza?  Czy nie wystarczy, że odbiorca sam w ten sposób unieszkodliwi uncool pretensjonalność i wczuje się tragedię życia jaką ukazuje nam Hammill, w czym wydatnie pomogą mu boskie hooki?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz