Mateusz: To może małe postscriptum do ostatniego wpisu, bo mimo że Bartek rozpoczął nasze zmartwychwstanie sięgając po utwór z najwyższej półki, to jednak opisana afirmacja slackerstwa w wykonaniu ostatnich prawdziwych Polaków jest utworem na wskroś młodzieżowym i wygląda na to, że sami sobie zaczęliśmy zaprzeczać.
Przez te trzy lata nieobecności z radością obserwowaliśmy, jak internet powoli przyzwyczajał się do patrzenia na muzykę ponad podziałami wiekowymi. Na dłuższą metę można było jednak odnieść wrażenie, że większość z was ciągle nie potrafi przeskoczyć mentalnej bariery wyznaczanej przez longpleje Jurksztowicz i Wodeckiego. Że „Shattered Dreams” było fajne, ale „Mary’s Prayer” już nie, bo nie ma tych akordów. Fajnie, tylko ile można.
Postawmy sprawę jasno — wyrośliśmy ze słuchania muzyki dla starych ludzi. Albo może inaczej, sami jesteśmy już pełnoprawnymi dziadami i wszystko czego słuchaliśmy dorastając, automatycznie stało się adekwatnym soundtrackiem do odliczania dni. Wiem o czym mówię, bo piszę te słowa dzień po piątym w życiu koncercie Malkmusa. Słuchał ktoś jego tegorocznej płyty w ogóle? Kurwa, nie sądzę.
Coraz mniej sensu ma zatem dzielenie muzyki na tę dla młodych i starych, dla grubych i chudych. Nie zmienia to jednak faktu, że bohatera dzisiejszego odcinka kącika artystów wyklętych prześladuje łatka oportunistycznego wieprza i autora soundtracku do Magdy M.. I jest w tym ziarno prawdy, bo dyskografia Staszka Soyki z ostatniej dekady to pasmo niespotykanych nawet na polskim rynku muzycznym obleśności. Nie jest to jeszcze Marek Dyjak, ale serio, doceńmy że kilka wydawnictw pod rząd to: Soyka śpiewa Osiecką, Soyka śpiewa Leśmiana, Soyka śpiewa Miłosza, Soyka śpiewa Niemena. Typ potrafi nagrać piosenkę o tytule „Wywar z przywar” i napisać muzykę do wierszy papieża. Da się gorzej? Chętnie się dowiem.
Sam widziałem Soykę dwukrotnie, przez co łączy nas bardzo osobista więź — pierwszy raz na drugim świadomym koncercie w życiu (pierwszym był Bayer Full na festynie po meczu Orły Górskiego - Oldboye Staru Starachowice, zakończonym ostrym wpierdolem, pamiętam że Lato coś tam strzelił, a niewykluczone że i Deyna), drugi raz gdy podczas sesji nagraniowych poprzedzających wydanie Studia Wąchock wychodził z cukierni z kilkoma pełnymi reklamówkami.
Przenieśmy się jednak jakieś 15 lat wstecz. Nie znam okoliczności występu formacji Soyka Yanina na opolskim festiwalu, możemy się więc tylko próbować domyślać, czemu zarówno Soyka, jak i Janusz Yanina Iwański (daleki krewny współautora bloga, ale też Macieja Iwańskiego) przebrali się za Janosika i Kwiczoła, chociaż kolejność chyba powinna być odwrotna. Nigdy pewnie też nie dowiemy się, kto na backstage dostarczał koks, ale już w „Fa na na na” Soyka, podobnie jak Popek, dawał słuchaczom do zrozumienia, że po żółty ser chodził nie będzie. Nie znam też tożsamości pana od przeszkadzajek (absolut na wysokości 1:52!). Co z tego, skoro w trójkę tworzą jeden z najlepszych kolektywów, jakie widziała polska estrada, a już na pewno Narodowe Centrum Polskiej Piosenki w Opolu.
Muzycznie, pan Staszek serwuje nam tutaj wspaniałą, akustyczną podróż na Płaskowyż Dekan (instrumentalny mostek), zaprawioną szczyptą amerykańskiego prymitywizmu. Polska miała już swojego Jamesa Blackshawa, a teraz dostała skrzyżowanie Jima O’Rourke’a circa Eureka z Markiem Eitzelem, Twilight Singers sprzed operacji zmniejszenia żołądka Dullego i akustycznym Radiohead. Zresztą, Soyka nigdy nie ukrywał, jaki wpływ wywarł na twórczość oksfordzkiego kwintetu. Przez grzeczność i długoletnią przyjaźń, na swojej płycie z coverami zamieścił kompozycję kredytowaną jako NO SUPRISES. Dobrze wiedzieć, że Jonny Greenwood, vel Yanina, ostatnio dorabiający jako ghostwriter Morrisseya, zanim poznał Pandereckiego, wydatnie przyczynił się do powstania tego arcydzieła.
Płyta Soyka Acoustic, z której pochodzi kompozycja w równie godnej polecenia wersji studyjnej, została wyprodukowana przez Dietera Meiera z Yello i według samego artysty „wyprzedziła modę na koncert unplugged”. Doceniam skromność, ale faktem jest że poza fragmentami Neopositive, „Love is Crazy” i coverem „Avalon”, trudno w bogatej dyskografii Soyki znaleźć cokolwiek równie kunsztownego. Mniejsza zażyłość z Yaniną, występy z Nickiem Cave’em i powolny upadek w koniunkturalizm (bo powiedzmy to sobie szczerze, śpiewanie Tryptyku Rzymskiego to jednak nie jest poziom szczerości „Do Wadowic Wróć”) doprowadziły do tego, że kolejne wydawnictwa Soyki, zamiast na naszym blogu, łatwiej znajdowały swoje miejsce w odtwarzaczach katechetek i polonistek. To co, widzimy się w Krapkowicach na koncercie z okazji Dnia Nauczyciela?